Na szczęście ten tydzień jest nieparzysty (kto z polibudy ten wie) i tak dobrze się złożyło, że ani w czwartek ani w piątek nie mam zajęć. Rozleniwiona weekendem majowym i skuszona wizją zrobienia piwa mniszkowego i kwietnych kanapek, przyjechałam na kilka dni do domu. Po południu z koszykiem wiklinowym i torbą made by Ikea, wybrałam się na połów mniszka i pokrzywy, towarzyszyła mi oczywiście Mela.

Po kilku minutach spaceru ukazała mi się cudna mniszkowa łąka, z zieloną trawą i sielskim małym domkiem na tle lasu. Teren był oczywiście ogrodzony żerdziami, jednak pomyślałam sobie, że takie idealne miejsce do zrobienia kilku sielskich fotografii ukazujących kwintesencję maja w górach i dodatkowo ogromna ilość mniszka nie zdarzy się już na mojej dzisiejszej drodze. Pomyślałam więc, że przeskoczę płot (raczej przepełznę), rzucę tylko Melce szyszkę, żeby jej się nie nudziło. Uzbieram mniszka, nawet nikt nie zauważy. Podchodzę bliżej płotu, schylam się po szyszkę, a tu nagle słyszę TSSSSSSSS, patrzę w bok a tu pół metra ode mnie zwinięta żmija zygzakowata. Gruba na dwa palce, patrzy się swoimi oczyskami na mnie i syczy. Więc ja w tył zwrot i zwiewam, oczywiście krzycząc i machając rękami. No i ten… zapomniałam o jednym małym szczególe… koszyku!

No ale zwiałam, bo gady wzbudzają we mnie irracjonalny, przeszywający do szpiku kości, atawistyczny lęk. Nie boję się pająków, dzików, wysokości, małych pomieszczeń a nawet wariatów z bronią w ręku, ale jak zobaczę żmiję to tętno skacze mi do 250 (dzisiaj sprawdziłam) i momentalnie mam odruch ucieczki. Na nic tłumaczenia, że to tylko zwierzę, że przecież mnie nie zeżre (chociaż widząc dzisiaj Żmiję Z. byłam innego zdania), jak ugryzie, to tylko w obronie włanej itp. Reptilliofobia jest u mnie zakorzeniona przynajmniej od 3 pokoleń, węży boi się mój brat, moja mama i bała babcia. Na pierwszej randce z moim chłopakiem zrobiłam z siebie kretynkę, bo zwiałam przed dwoma padalcami piszcząc i wymachując łapami w powietrzu. Nie wiem czy da się to wyleczyć, tata się śmiał, że zamiast uciekać, mogłam robić zdjęcia takiej dużej sztuce, a ja myślałam tylko i wyłącznie o tym, żeby się nie popłakać i nie zwrócić drugiego śniadania ze strachu. Przez intensywny wyrzut adrenaliny moje ciało zaczęło się niemal gotować, więc od razu mój mózg podsunął mi ” no super teraz pewnie rzucą się na mnie kleszcze, przecież one uwielbiają ciepełko”.

Żmija Z. pewnie wróciła do domu i opowiada swoim żmijątkom i panu żmijowi, „wiecie znalazłam sobie dzisiaj taką fajną łąkę, słońce świeci, cieplutko coś na kolację w trawie też się znajdzie, więc postanowiłam się trochę opalić. Wygrzewam zygzak w słońcu a tu nagle jakiś cień na mnie padł, ja wkurzona, bo mi się krzywo zygzak opali i jeszcze jakaś baba we mnie wdepnie, zwinęłam się i mówię jej, żeby uważała. A ta jak nie ryknie, jak ten jeleń na rykowisku i zacznie uciekać, mało butów nie zgubi. Ludzie to jacyś dziwni są…”
Ale z tego wszystkiego najgorszy był powrót, po jakiś dwóch godzinach na spacerze, tym razem w cieniu i po lesie zorientowałam się, że zostawiłam obok żmii wiklinowy koszyk na zioła… Z marną garstką mniszka dla szynszyli i drżącym sercem wróciłam w to samo miejsce, na szczęście zwierzaka już tam nie było, ba żmija nawet nie siedziała w koszyku, tak jak podpowiadał mi mój chory umysł. 😀
Wróciłam do domu wykąpałam się i wraz z wodą z włosów wypłynął mi kleszcz… tym razem na szczęście nie zdążył się wbić w skórę głowy.

To była dzisiejsza kara za to, że chciałam wleźć na czyjąś posesję. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo poszłam całkiem innym szlakiem i nagrodził mnie piękny, wiosenny widok na wieś Leśna.
Nie pamiętam tych padalców 😀
Bardzo fajny post, chyba kategoria Leśny Ludek podoba mi się najbardziej.
PS:Trochę szkoda tego piwa mniszkowego…